Zastajemy ich w nowym warszawskim mieszkaniu. Właśnie się wprowadzili. Marta i Marcin Gajko w przerwach między pracą w teatrze lub studiu nagraniowym a zabawą z synkiem Maksiem rozpakowują kartony. Znaleźli chwilę, by opowiedzieć nam swoją romantyczną historię.
Marta Gajko jest aktorką filmową i teatralną, z wykształcenia również dziennikarką oraz absolwentką Szkoły Muzycznej I stopnia w klasie wiolonczeli. Gra w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, obecnie w sztuce „Plac Apokalipsy”. Gościnnie występuje w spektaklu „Trash Story albo sztuka (nie)pamięci” w Teatrze Ateneum. Wielu widzów pamięta ją z seriali „Barwy szczęścia”, „Egzamin z życia” i „Klan”. Marcin Gajko jest reżyserem dźwięku i producentem muzycznym, a także gitarzystą. Realizował płyty wielu wykonawców, m.in. Agnieszki Chylińskiej, Stanisława Soyki, Marcina Rozynka, zespołów Bisquit, The Car Is on Fire. W tym roku pracował nad nagraniami Roberta Gawlińskiego, grupy De Mono i najnowszą płytą Moniki Brodki. Obecnie współpracuje z Edytą Bartosiewicz. Dwuletni Maksio odziedziczył po rodzicach słuch muzyczny. Razem z nim różnych gatunków muzyki słucha też maleństwo, które już niebawem przyjdzie na świat.
Zdradźcie Czytelnikom, jak się poznaliście i co Was do siebie zbliżyło?
Marcin: Poznaliśmy się przez Internet na portalu katolickim Przeznaczeni.pl, o czym do tej pory wiedzieli tylko nasi przyjaciele. Miałem już wtedy za sobą parę spotkań z dziewczynami. Zauważyłem, że wszystkie historie podobnie się toczą i podobnie kończą. Zrozumiałem, że to afekty, które bazowały na niczym. Ich podstawą nie było spotkanie osób o wspólnym światopoglądzie i wartościach. Stwierdziłem, że dłużej tak nie można. Zająłem się wtedy zgłębianiem tajników męskiej duszy i oddałem się pracy. Próbowałem narzucić sobie dyscyplinę duchową i fizyczną, żeby oczyścić życie z niepotrzebnych emocji i odkryć, gdzie znaleźć „tę jedyną”. Byłem daleko od Kościoła, ale szukałem w życiu Boga. Wiarę i jej zasady wyniosłem domu. Gdy wyjechałem do Warszawy, pochłonęły mnie uroki życia studenckiego i poczułem, że straciłem wiarę. Kiedy dostrzegłem, jak negatywnie jej brak rzutował na moje życie, zacząłem powracać do Pana Boga. Dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że jestem w stanie modlić się o żonę. Nieśmiało pytałem Pana Boga, jakie ma wobec mnie plany. Uświadomiłem sobie, że skoro pragnę znaleźć kogoś, z kim chcę budować życie na bazie wartości, jakie wyznaję, muszę go szukać wśród osób, którym są one bliskie. Ktoś z rodziny polecił mi katolicki portal Przeznaczeni.pl. Od chwili, gdy rozpocząłem korespondencję e-mailową z Martą, pragnąłem ją zobaczyć, nie zależało mi na wirtualnej znajomości.
Marta: W tamtym czasie czułam się zrezygnowana, bo nie mogłam poznać tego „jedynego”. Wiele lat nie umiałam odnaleźć w życiu właściwej drogi. W czasie studiów aktorskich w Krakowie przeżyłam kryzys tożsamości. W poczuciu samotności i braku miłości zaczęłam z głębi duszy wołać do Pana Boga – choć z domu nie wyniosłam wiary, raczej chrześcijańską obrzędowość, mimo że zostałam ochrzczona, a dla taty ważnymi postaciami byli Jan Paweł II i ksiądz Józef Tischner. W trudnych chwilach bardzo mi pomógł paulin, ojciec Augustyn Pelanowski. Został moim przewodnikiem duchowym. Rozmawiał ze mną, modlił się za mnie, otworzył przede mną Biblię i skierował mnie do wspólnoty neokatechumenalnej. Myślę, że dopiero wtedy byłam w pełni gotowa na spotkanie z Marcinem. Któregoś dnia usłyszałam w radiu o portalu Przeznaczeni.pl. Podobało mi się, że ma profil katolicki. Szybko tam zajrzałam. Nie liczyłam, że kogoś tam poznam, a już na pewno nie swojego przyszłego męża, ale chciałam spróbować. Tak zaczęłam korespondować z Marcinem. Napisałam mu, że jestem aktorką i wspomniałam o sztuce, w której wtedy grałam. Odpisał, że gra tam także jego kolega. Okazało się, że mamy wspólnych znajomych. To przyspieszyło spotkanie. Marcin był pierwszą osobą z portalu, z którą się spotkałam, a zarazem… ostatnią. Umówiliśmy się przy placu Zbawiciela w Warszawie, gdyż niedaleko miałam próby do spektaklu w Laboratorium Dramatu. Spotkaliśmy się 17 listopada 2006 roku. Siódemki powtarzają się w naszej historii, dlatego nie zapomnę tej daty.
A co dzisiaj pamiętacie z tamtego spotkania?
Marta: Ja pamiętam swoje spóźnienie i Marcina czekającego z kwiatkiem zerwanym z klombu, co wydawało mi się romantyczne. Poszliśmy do kawiarni, w której nagle wyłączono prąd z powodu awarii w dzielnicy. Marcin pił mleko, ja wodę, nic innego nie można było zamówić. Rozmawialiśmy i poznawaliśmy się. Uważnie słuchałam słów Marcina, żeby stwierdzić, czy jest sens spotykać się dalej. Wtedy już wiedziałam, czego NIE szukam. Marcin wywołał u mnie przyspieszony oddech. Po kwadransie miałam ochotę go pocałować, ale tego nie zrobiłam. Za to zdecydowałam się zaprosić go na wieczorny spektakl, w którym grałam.
Marcin: Wciąż pamiętam korale Marty i pierwsze wrażenie, jakie na mnie zrobiła. Pomyślałem, że jest piękna i urzekająca. Miałem ochotę pogłaskać ją po policzku.
Kolejne spotkania umocniły Was w przekonaniu, że oto poznaliście osobę, z którą chcielibyście spędzić resztę życia?
Marta: Tak, nasze poznawanie się było bardzo intensywne, ale zarazem dobre i mądre. Odkrywaliśmy swoje różne strony w wielu sytuacjach. Pretekstem do jednego z kolejnych spotkań była muzyka. Występowałam wtedy w Teatrze Dramatycznym w spektaklu „Alina na zachód”, w którym gram na gitarze. Gdy Marcin dowiedział się, że mam problem z chwytami, zaproponował pomoc. Umówiliśmy się na próbę już następnego dnia wieczorem. Te wspomnienia są w nas cały czas żywe, stąd tyle szczegółów. Spotkaliśmy się w teatrze. Marcin ujął mnie wtedy nie tylko tym, że tak pięknie i sprawnie gra na gitarze, ale też tym, że świetnie uczy. Tak się rozpędziłam, że zobaczyłam w podświadomości, jak uczy nasze dzieci. Graliśmy i śpiewaliśmy. Poczułam, że na dobre się zakochałam. Po raz pierwszy z takim przekonaniem.
Marcin: Zaśpiewałem Ci piosenkę U2 „With or without you”.
Marta: To mój ulubiony kawałek z czasów licealnych, co odczytałam jako dobry znak.
Marcin: Muszę dodać, że Marta jest znakomitą aktorką, długo nie dawała po sobie poznać zainteresowania moją osobą. Odczuwałem pewną przychylność, ale nie wiedziałem, czy chce się ze mną dalej spotykać. Podobało mi się, że jest ambitna, nie poddaje się, wyraża swoje zdanie. Stanowiła dla mnie wyzwanie i zagadkę. Z czasem zacząłem ją obserwować z rosnącą miłością.
Jakie wydarzenie z okresu Waszych kontaktów sprzed małżeństwa uważacie za najważniejsze?
Marta: Spotkanie z rodziną Marcina, która mieszka w Olsztynie. Kiedyś Marcin sam tam pojechał, a ja bardzo tęskniłam. Wcześniej hamowałam się, bo uważałam, że to mężczyzna musi zabiegać. Wtedy zaś, walcząc ze sobą, napisałam do niego SMS-a: Tęsknię. Za minutę dostałam odpowiedź: Ja też, bardzo… To był dla mnie wielki krok. Pierwszy raz się otworzyłam. I pomyślałam, że skoro ten chłopak tak mi się podoba, serce mam na niego otwarte, to chcę poznać jego rodzinę, zobaczyć, skąd pochodzi, jak funkcjonuje wśród bliskich, jak odnosi się do matki i ojca. Moi rodzice rozwiedli się, gdy miałam 21 lat. Bardzo to przeżyłam. Nosiłam w sobie bunt i masę problemów, więc ucieszyłam się z zaproszenia na święta Bożego Narodzenia. Pojechaliśmy do Olsztyna miesiąc po naszym pierwszym spotkaniu. Poznałam dużą, otwartą i gościnną rodzinę, o jakiej zawsze marzyłam. U Marcina w Wigilię spotyka się 40 osób. Grają na gitarach, śpiewają, a wokół biegają dzieci. Poczułam radość i wzruszenie, zatęskniłam za tym. Zobaczyłam także, że Marcin nie ma dwóch twarzy. Wszędzie jest sobą. Ważne było dla mnie to, co Marcin powiedział mi później, że jego rodzina mnie zaakceptowała.
Marcin: Tak, choć na początku byłem pełen obaw. Moi rodzice i dwie siostry są równie pełni miłości, co nieprzejednani. Szybko wyrabiają sobie zdanie o innych, wiem jednak, że na ich spostrzeżeniach warto polegać. Martę polubili od razu.
Długo czekaliście z decyzją o ślubie?
Marta: Marcin oświadczył mi się po pół roku znajomości. Datę ślubu, 7 VII 2007 roku, wyznaczyliśmy po siedmiu tygodniach.
Marcin: Nie miałem wątpliwości, że chcę się ożenić z Martą. Czułem, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Wszystko działo się bardzo naturalnie. Wiedzieliśmy też, że nie chcemy koncentrować się na weselu, którego przygotowanie trwa kilka miesięcy, zaplanowaliśmy zamiast tego kolację dla najbliższej rodziny, dlatego nie potrzebowaliśmy wiele czasu.
Opowiedzcie, jak wyglądała Wasza ceremonia ślubna.
Marcin: Opatrzność sprzyjała nam na każdym kroku. Ślubu zgodził się nam udzielić ksiądz Jan Zieliński z parafii przy ulicy Domaniewskiej w Warszawie, z którą czujemy się związani. Doradził nam, aby uroczystość odbyła się podczas Mszy papieskiej o godzinie 21.00. Uznaliśmy to za doskonały pomysł. Ceremonii towarzyszyła różnorodna muzyka.
Przywitał nas zespół Gospel Rain z Lublina, śpiewając pięknie i donośnie. Podczas podniesienia Zbyszek Wodecki zagrał na skrzypcach „Ave Maria”. Jeden psalm zaśpiewała moja siostra. Kantor z naszej wspólnoty neokatechumenalnej grał na gitarze i też śpiewał psalmy. Ceremonia była pełna niespodzianek. Pod koniec, podczas przyjmowania życzeń, moi przyjaciele ze studiów zagrali nam na gitarach piosenkę The Beatles „All you need is love”.
Marta: Dla mnie to wszystko było niespodzianką, którą przygotował Marcin. Ślub był prawdziwym wydarzeniem muzycznym i trwał dwie godziny. Tego dnia nie widzieliśmy się aż do spotkania w kościele, nawet przyjechaliśmy osobno. Do ołtarza poprowadził mnie tata, a tam czekał przejęty Marcin. Rodzice udzielili nam w kościele specjalnego błogosławieństwa. Czytania wybraliśmy sami, był wśród nich „Hymn do miłości” z Listu do Koryntian, fragment Księgi Izajasza. Słowa przysięgi mówiliśmy z pamięci, patrząc sobie w oczy. Gdy się odwróciliśmy, wszyscy zgromadzeni bili nam brawo! Byliśmy wzruszeni.
Na poślubną kolację do restauracji jechaliśmy sami. Marcin przypiął do samochodu skrzydła anioła, które potem założyłam sobie na plecy i nosiłam przez całe przyjęcie. Następnego dnia wieczorem polecieliśmy w podróż poślubną do Bangkoku. Przez miesiąc wędrowaliśmy z plecakami, zwiedziliśmy Tajlandię, Kambodżę i Malezję. To była podróż naszego życia.
Czy muzyka, która odegrała tak ważną rolę na początku Waszej znajomości i podczas ślubu, nadal Wam towarzyszy w życiu?
Marcin: Tak, muzyka jest z nami od czasu, gdy pomagałem Marcie grać na gitarze. Dziś Marta jest pierwszą recenzentką moich nagrań, a niedawno dołączył do niej Maksio.
Marta: Muzyka budzi nas do życia. Marcin zawsze rano, kiedy wstaje zrobić Maksiowi śniadanie, włącza muzykę, każdego dnia inną. Melodyjne dźwięki ożywiają codzienność, szczególnie gdy na dworze jest szaro, a my słuchamy latino.
Sądzicie, że ślub wyznaczył Wam kierunek duchowy na kolejne lata?
Marcin: Myślę, że tak. Odkąd zawierzyłem i przestałem próbować być woźnicą swojego wozu, tylko przekazałem to Opatrzności, moje życie zmieniło się w najlepszy możliwy sposób. Prowadzenie przez Opatrzność widzę w ciągu tych czterech lat w wielu sferach naszej codzienności: w obecności synka, kolejnego maleństwa pod sercem, tego, jak toczy się nasza historia. Kiedy usiłujemy sami coś dźwigać i walczyć, nie dajemy rady…
Marta: …choć co chwilę próbujemy, zapominając zawierzyć Panu Bogu codzienne sprawy.
Czy szybko zdecydowaliście, że chcecie mieć dziecko?
Marcin: To była nie tyle decyzja, ile otwarcie się.
Marta: To było pragnienie, które powoli rosło. Maksio urodził się dwa lata po ślubie.
Jak upłynęły Wam kolejne lata od chwili ślubu?
Marcin: Bardzo intensywnie. Jak jeden dzień. Marta wciąż jest dla mnie wyzwaniem. Nie daje mi spocząć na laurach. Zmusza mnie do nieustannego wysiłku zarówno w pracy zawodowej, jak i w pracy nad sobą oraz nad naszym małżeństwem. Zachęca do starań i adorowania. Umawiamy się na randki i pielęgnujemy nasze uczucie. Wspierają nas babcie, mamy też opiekunkę do dziecka.
Marta: Czasem pomaga nam siostra Marcina lub mój tata. Maksio nie sprawia problemów, jest wdzięcznym dzieckiem. Bywało trudniej, ale z czasem coraz lepiej odnajdujemy się w roli rodziców. Synek podróżował z nami już od trzeciego tygodnia życia. Najpierw to były krótkie wycieczki po Polsce, potem zabraliśmy go na Bliski Wschód, do Francji i Włoch. Od małego otaczało go wielu ludzi, dlatego jest ufny i odważny.
Czy po ślubie odkryliście w sobie nawzajem cechy, o których nie wiedzieliście wcześniej?
Marta: Cały czas mam poczucie, że dostaję prezenty w postaci różnych wspaniałych cech mojego męża, o których nie wiedziałam, takich jak spokój ducha czy cierpliwość, której mi brakuje. Wspaniale się uzupełniamy. Gdy mam kryzys i nic mi się nie udaje, Marcin mnie uspokaja i wydobywa z tego stanu. Jest moją ostoją. Ja też staram się pomagać mu w trudnych chwilach.
Marcin: Codziennie toczę boje z przeciwnościami losu i przynoszę te emocje do domu, a Marta otacza mnie, jak anioł skrzydłami, i wycisza.
Jak rozwiązujecie spory małżeńskie?
Marta: Wciąż się tego uczymy.
Marcin: Pamiętam, że już na początku małżeństwa uzgodniliśmy, że będziemy się starać, aby słońce nie zachodziło nad naszym gniewem. Nie zawsze się to udaje, ale próbujemy. Mamy w głowie tę maksymę.
Marta: To dla nas ważne, że chcemy dojść do porozumienia przed zaśnięciem. Dzięki temu nawet gdyby nie wiem ile mnie to kosztowało albo jak bardzo bym nie chciała przeprosić czy przyznać mężowi racji, staram się przełamywać i dążyć do zgody.
Marcin: Ja zawsze myślę, że skoro Marta jest mi przeznaczona, to powinienem nie tylko cieszyć się jej licznymi zaletami, ale także przyjmować jej wady. Rozumiem, że muszę zmierzyć się z różnymi przeciwnościami w małżeństwie, bo wiem, że jest ono czymś najlepszym, co mnie w życiu spotkało. Ta wiedza daje mi siłę, by radzić sobie z kłopotami, które każdemu się zdarzają.
Rozmawiamy dzień po premierze spektaklu „Plac Apokalipsy” na podstawie Małej apokalipsy Tadeusza Konwickiego, w reżyserii Greka Mikela Marmarinosa, w którym, Marto, zagrałaś. Jak udało się przedstawienie?
Marcin: Marta była fantastyczna, dynamiczna, przekonująca i prawdziwa!
Marta: Myślę, że była to bardzo udana premiera. Jestem tylko strasznie zmęczona, bo przez ostatni tydzień próby odbywały się codziennie. Sam spektakl gorąco polecam Czytelnikom „Magazynu Familia”.
Bardzo dziękuję za rozmowę.